Julia Pietrucha - Parsley


Polskiej muzyki (od czasów odkrycia płyty, o której popiszę wkrótce) staram się słuchać dużo. Na pewno brakuje na naszym rynku dobrych twórców muzyki elektronicznej, klubowej. Tak czy inaczej raz na jakiś czas, często całkiem przypadkowo i tam gdzie tego byśmy się w życiu nie spodziewali, trafić możemy na prawdziwe perełki, które na dodatek wprawią nas w niespotykany nastrój i zainspirują do rozmyślania czym tak naprawdę jest muzyka, sztuka. 

Tak miałem z debiutancką płytą Julii Pietruchy - "Parsley" (swoją drogą, chyba parsley to po angielsku pietruszka). Usłyszałem o niej w dosyć nietypowy sposób, podczas wywiadu ... Jarosława Kuźniara z ... Adamem Darskim (Nergalem). Ten drugi wspomniał w nim o ile dobrze pamiętam, że lubi, gdy coś go zaskoczy, w tym przypadku był to poziom albumu Parsley. Nie pamiętam już, czy od razu sprawdziłem o co Darskiemu chodzi, bo szczerze mówiąc nie jest on dla mnie zbyt dużym autorytetem.

Jak to jest, że raczej mało kojarząca się z muzyką aktorka (choć wystąpiła w "Twoja twarz brzmi znajoma") wydaje płytę złożoną z piosenek granych na ukulele, i ta płyta odnosi tak wielki sukces? Mówi się, że współczesny świat sprawia, że artystą może być każdy. To dobrze - bo każdy (tak jak Julia Pietrucha) może przelać na muzykę swoją wrażliwość. Źle, bo sztuki powstaje tyle (tyle rzeczy nazywane jest sztuką), że ciężko wyłapać perełki, a przebijają się artyści ze świetną promocją, albo znanym nazwiskiem. Poza tym można już się w tym wszystkim pogubić i nie umieć oceniać, co jest prawdziwą sztuką, a co kiczem. To, że celebryci uchodzą za autorytety w każdej dziedzinie życia jest dla mnie trochę irytujące. Dlatego sam raczej nie sięgnąłbym po płytę aktorki, o której w sumie i tak za dużo nie wiedziałem.

Sam przeżywam teraz Gap Year (takie określenie we wrześniu, gdy już dowiedziałem się, że troszkę zawaliłem ostatni rok na studiach i muszę spędzić rok, najpierw pół roku kończąc studia (nie zostało mi tego zbyt dużo) nie mogąc raczej zacząć nic nowego, a potem (od dnia założenia tego bloga) mając wakacje totalne (w sumie pierwsze takie od czasu pomaturalnego, ale tamte trwały dwa miesiące krócej) znalazł mój kolega. Określenie, którego używają ludzie robiący sobie rok przerwy w życiu, odpoczynek od studiów, czy od pracy) i chyba podobny Gap Year zrobiła sobie (Pani - jakoś to słowo pasuje mi tutaj) Julia Pietrucha, bo (o ile wiem) podróż po Azji, która przyczyniła się do zrobienia płyty była możliwa dopiero po zrezygnowaniu z głównej roli w serialu "Blondynka". Podróże i, podobno prosty instrument jakim jest ukulele pomogły artystce wydobyć z siebie uczucia i komponować.

Little more - chyba od tego się zaczęło (sądząc po kanale na youtube), było to cztery lata temu, a płyta wyszła latem 2016. Na filmiku widzimy Julię Pietruchę grającą na ukulele, jak możemy przeczytać w opisie, na dworcu kolejowym w Elli na Sri Lance. W niektórych wywiadach przeczytamy, że odzew fanów na poniższy filmik motywował (wtedy) aktorkę do wydania płyty.


Za muzyką akustyczną raczej nie przepadam (czywiście bez studia nagraniowego w dalszej fazie produkcji płyty się nie obyło i na albumie możemy posłuchać różnych instrumentów), ale tutaj urzekł mnie przede wszystkim niesamowity klimat tej płyty, słuchając jej czuję się jakbym był na najlepszych w życiu wakacjach, a jeżeli nie wystarczy Wam sama muzyka, obejrzyjcie teledyski, jak na przykład ten poniżej, do rozpoczynającego album utworu: "Living on the islands".


Świetny głos, uroczy. Niektórzy piszą o dziewczęcości, kobiecości Julii. Bardzo lubię kobiece wokale, Julia Pietrucha jest uroczą dziewczyną, tak samo jak ujmuje mnie urok Taylor Swift - jej wygląd dopełnia twórczość, choć czasami zastanawiam się, czy umiałbym docenić podobnie śpiewającą dziewczynę, lecz trochę mniej ładną (mam nadzieję, że tak).

To jeden z moich ulubionych utworów na płycie: "Where You Going Tonight".


Znów górnolotnie powiem: świat potrzebuje spokoju bijącego z tych filmików, a mam nadzieję - i wydaję mi się, że mam ku temu warunki - sam potrafię się tak wyluzować. Szczerze, jakimś wielkim zwolennikiem podróży nie jestem. Tak naprawdę piszę o Parsley dzisiaj, ponieważ po raz pierwszy w tym roku poczułem wiosnę. Dobrze czuję się w swojej okolicy, mam las w pobliżu, raczej świeże powietrze, lubię rozkoszować się śpiewem ptaków patrząc na rosnące drzewa, czy kwiatki, ale muszę przyznać, że oglądając teledyski takie jak te można się rozmarzyć:


Kolejny filmik to niesamowity teledysk, zrealizowany już nie w Azji, a na Hawajach:


Nie czytałem jeszcze tłumaczeń tekstów (z moim angielskim, jak już pisałem nie jest idealnie), może kiedyś się w nie wgłębię, ale póki co wystarcza mi tyle, co słyszę. Może jedyne czego żałuję, że ta płyta nie jest w języku polskim, ale można liczyć, że pozwoli to dotrzeć do większej liczby ludzi na całym świecie.

Przez moment przyszło mi na myśl, że to może taki chwyt marketingowy, wszystko wyreżyserowane, ale tak myśleć można chyba tylko nie słuchając piosenek. Płyta nie została wydana nakładem jakieś wielkiej wytwórni, lecz własnym, a możemy ją kupić na tej stronie: http://www.juliapietrucha.pl/ , co też może umacniać tezę, że jest to projekt "od serca".

Na początku wpisu wspominałem, że we współczesnym świecie można mieć wrażenie, że twórcą może być każdy (cytat z serialu Ranczo), a o sukcesie płyty często decydują rzeczy poza artystyczne, takie jak znane nazwisko. Myślę, że popularność Julii Pietruchy nie zaszkodziła jej płycie, ale według mnie album sam się broni, a znamiennym jest to, że powstał dzięki cesze, którą wielu artystów uważa za bardzo cenną: bezkompromisowości. Porzucenie gry w serialu i udanie się w podróż na "koniec świata" (a na niektórych teledyskach widać, że momentami podróż była dosyć niebezpieczna), dzięki której powstaje płyta z tak niesamowitym klimatem - tak zachowują się według mnie prawdziwi artyści.

Komentarze